Assassinowy Maraton #1 – jedynka za mną
Pora zdać pierwszą relację z wirtualnego skakania po dachach.
Moje asasyńskie ostrze nie próżnowało w zeszłym tygodniu, czego efektem jest przejście pierwszej części Assassin’s Creed. Z jednej strony to bodaj najkrótsza odsłona serii (ewentualnie krótsze może być jeszcze Liberation HD – ale to się okaże), ale zarazem jest potwornie monotonna. Chyba żadna inna gra nie cierpi tak mocno na kryzys środka, jak pierwszy Assassin.
Powód jest prosty – powtarzalność misji. Nie da się zabawić gracza naprzemiennie serwując mu 3 rodzaje zadań pobocznych. Pomysł wcielenia ich do głównej osi fabularnej też uważam za nietrafiony (zresztą Ubi na szczęście się z tego wycofało w kolejnych częściach), a poza tym można zbierać flagi, ratować mieszkańców i zabijać templariuszy w niemal nieskończonych ilościach.
Nuda. Tak, przyznam bez bicia, że dotknęła mnie szczególnie mocno w połowie gry. Z każdą godziną jest oczywiście lepiej, bo pod koniec fabuła nabiera nieco rumieńców. Parę słów należy się technicznym aspektom Assassina. Przede wszystkim, jak na siedmioletnią produkcję wygląda świetnie. Można oczywiście zarzucić ubogość tekstur i powtarzalność assetów, ale trudno zaprzeczyć temu, że gry z Xboxa 360 i PlayStation 3 starzeją się o wiele godniej niż tytuły z wcześniejszej generacji. Niestety, dobitnie przypomniałem sobie, dlaczego Xboxa 360 był dla mnie konsolą pierwszego wyboru. Zdarza się niestety sporo momentów, w których klatki można policzyć na palcach dwóch-trzech rąk.
Strasznie szkoda, że twórcy pokpili elementy historyczne, opierając je głównie na niektórych postaciach, całkowicie pomijając historię znanych budowli czy samych miast. Aż prosiło się tu i ówdzie poukrywać książki, notatki i inne czytadła dla osób zainteresowanych okresem wczesnego średniowiecza na Bliskim Wschodzie. Na szczęście klimat jako taki jest najmocniejszą stroną gry i to on zmotywował mnie do wejścia na ok. 60 wież obserwacyjnych i wykonania 54 powtarzalnych misji pobocznych.
Nie zmienia to faktu, że Assassin’s Creed był grą przełomową. Pokazał niesamowicie rozległe miasta, które w dodatku były wypełnione po brzegi ludźmi (to, że co piąty model się powtarzał, to inna sprawa). Do dzisiaj także ciężko mi podać tytuł gry, która lepiej realizuje elementy wspinaczkowe. Nawet najbardziej ubogi w mechanice AC1 wciąż sprawia w tym elemencie radochę.
Teraz czeka mnie druga część – najlepsza z dotychczas ogranych przeze mnie. Ciekaw jestem, czy dwa lata różnicy szybko rzuci mi się w oczy podczas przemierzania włoskich miast. I czy nadal gra się w nią świetnie, czy może obrosła nadmiernym sentymentem.
Do usłyszenia niebawem.